piątek, 28 lutego 2014

Czerwona światła na drodze życia nie zawsze oznaczają STOP


Największe odkrycia i najlepsze pomysły podpowiada rzeczywistość, trzeba tylko zamknąć paszczę, otworzyć szerzej oczy i po prostu popatrzeć. Tak było i tym razem. 

Mróz był tego dnia siarczysty, a ja tuptałam z nogi na nogę, próbując w ten sposób się ogrzać, oczekując przy przejściu dla pieszych, aż światło wreszcie zmieni się z czerwonego na upragnione zielone. Była siódma rano, ja bez śniadania, zmarznięta przemierzałam Świętokrzyską w drodze do pracy brr i jeszcze te światła się sprzysięgły przeciwko mnie, tak sobie myślałam i tuptałam, kląc pod nosem jednocześnie, gdy nagle obróciłam głowę w prawą stronę i ku mojemu zdumieniu na drugim  przejściu, dostrzegłam zielone światło. Co więcej ta droga też prowadziła do mojej pracy.

I nagle doznałam olśnienia: czerwone światła palą się tylko w naszej głowie. Wystarczy poszerzyć perspektywę, zmienić punkt widzenia i już mamy zielone. To było coś Iduś. Zdumiewające jest to jak przyzwyczajenie sprawia, że idziemy tylko utartą ścieżką, woląc tuptać, kląć i złorzeczyć zamiast spojrzeć szerzej i zauważyć, że obok jest zielone światło na drodze do naszych marzeń. Od tego dnia czerwone światło nie istnieje już w mojej świadomości jako znak Stop. Czerwone światło to tylko sygnał, do obrania innej drogi prowadzącej do tego samego celu. Czerwone światło to dla mnie czas, by czasem zwolnić i właśnie potuptać i pomyśleć czy cel jest warty drogi.

I wreszcie zdradzę Ci coś jeszcze Iduś, moją wielką, małą, "niegrzeczną" tajemnicę. Czasem można też przejść na czerwonym :) Tylko trzeba być absolutnie gotowym na konsekwencje tego kroku. Przez wiele lat ja Grzeczna Dziewczynka, nawet o tym nie pomyślałam a przecież to takie proste. Czasem by sięgnąć po ważne marzenia można przebiec na czerwonym!

Ściskam Cię Iduś życząc Ci samych zielonych świateł na drodze życia, a gdy trafisz kiedyś na to czerwone, pamiętaj, że nie zawsze oznacza ono STOP!!!

czwartek, 27 lutego 2014

Sarna nie lepsza od słonia, bo każdy z nas jest inny... wyjątkowy


Są takie dni, kiedy człowiek ma ochotę wskoczyć w inną, "lepszą" skóre. Są takie dni, kiedy to kim jest i co ma a raczej czego nie ma strasznie go uwiera. I ja Matka takie dni miewałam. W jeden z takich dni, na kilka lat przed Twoim urodzeniem, rozmowa z pewną bardzo mądrą Czarownicą odmieniła wszystko. Dzień był parny, lipcowy. Ja pracowałam w Warszawie i o chłodnym  morzu mogłam tylko pomarzyć. Zresztą po co mi było wtedy chłodne morze, pewnie i tak wstydziłabym się w kostiumie kąpielowym spacerować po plaży. Ech pomyśleć ile dobrych chwil traci człowiek przez kompleksy! Wracając jednak do meritum. Był to jeden z tych dni kiedy drażniło mnie w sobie dosłownie wszystko. W takich dniach jak ten zamiast brunetki chciałam być  blondynką, zamiast 160 cm wzrostu chciałam mieć co najmniej 2 i grać w polskiej reprezentacji koszykówki. Zamiast w Polsce chciałam się urodzić w Peru, albo jeszcze w innym kraju. Każde życie lepsze byłoby od mojego. Zamiast humanistki chciałam być specem od fizyki kwantowej albo programistką Billa Gatesa. Wyć się chce, kwiczeć i tupać nogami ze złości – gdy nasza własna skóra parzy i przeszkadza w realizacji marzeń. A przynajmniej tak nam się wydaje. Oczywiście ja Córeczko nie wyłam i nie tupalam. Jak zwykle wyssane z mlekiem matki poczucie obowiązku sprawiło, że wzięłam szybki prysznic, poprawiłam makijażem matkę naturę, wtłoczyłam swoje biedne, obolałe, niekochane ciało w pierwsze z brzegu ciuchy i poszłam do pracy. Wyrzucając sobie w duchu, czemu nie jestem przebojową buntowniczką, która w dniu takim jak ten z dobytkiem upchniętym do jednej walizki zdobywałaby świat. Ale nie, ja jak zwykle, tramwajem nr 17 jechałam na rondo ONZ – nie muszę chyba dodawać, że przy 30 stopniowym czerwcowym upale, warszawskie tramwaje nie są wymarzonym miejscem dla spędzenia poranka. Oczywiście, żeby mnie dobić kochany los postawił na mojej drodze parę gderliwych staruszków, którzy 17 zmierzali na Halę Mirowską by oddać się szałowi spożywczych zakupów. Ich narzekania na wszystko począwszy od pogody a skończywszy na sytuacji politycznej w naszym kraju było przysłowiową kroplą przepełniająca czarę goryczy, która niestety nie mogła się ze mnie wylać. Bo takie Ewy jak Twoja Matka wówczas, nie płaczą, nie tupią nogami, nie krzyczą ba nie przeklinają nawet w myślach.  Z przyklejonym uśmiechem nr 6 przekroczyłam próg mojej pracy. Lubię swoją pracę, jednak w takich dniach jak dziś wolałabym pracować z ekranem komputera lub ze słuchawką telefoniczną niż z ludźmi. Bo maszyny na nas nie patrzą. Kiedy człowiek czuje się źle ze sobą chciałby się zaszyć w swojej jaskini do której ani słońce ani żadna istota żywa dostępu nie posiada. Ja o jaskini mogłam tylko pomarzyć i chcąc nie chcąc musiałam spędzić ten dzień wystawiona na ludzkie spojrzenia. Czas dłużył się strasznie, z minuty na minutę powietrze było coraz gęstsze, ubranie coraz mniej świeże a humor coraz czarniejszy. Gdy wybiła 18-ta odetchnęłam z ulgą bo rozpoczynała się ostatnia sesja w mojej pracy, na którą miała przyjść tylko Basia – specjalistka od spraw bankowości, która z metody Tomatisa korzystała tylko po to by podszkolić swój niemiecki. Basia jednak to była /a raczej jest, bo ona wciąż istnieje osoba niezwykła. Prawdziwa Czarownica, bo choć nie latała na miotle, nie mieszkała w chatce z piernika i nie miała czarnego kota, miała piękny wyjątkowy dar czytania w ludzkich duszach. Od razu wyczuła co mi w sercu gra i nie owijając w bawełne (owijanie w bawełne to nie była jej mocna strona) zaczeła mnie przepytywać z tych moich czarnych myśli. W końcu pod ostrzałem jej trafnych spostrzeżeń pękłam i wyspowiadałam się z morza moich komleksów. Wszystko zaczęło się dzień wcześniej, kiedy jedna z moich ówczesnych współlokatorek Agnieszka wróciła z jakichś warsztatów, na których trzeba było określić jakim się jest zwierzęciem. Wówczas Aga, ekspertka w zakresie wysokiej samooceny powiedziała, że ona czuje się Sarną. Gdy to uslyszałam to prawdziwy ogień we mnie się rozpasał, ogień żalu, goryczy i złości. Sarna??? Do jasnej cholery jak cudownie muszą się w swoim ciele czuć ci, którzy są Sarnami pomyślałam. Ja czułam się wtedy Słoniem - ale nie jakimś tam po prostu Słoniem. Czułam się Słoniem szarym, ciężkim, nijakim, niezgrabym. Basia jednak tego dnia kiedy wyjawiłam jej zwierze drzemiące we mnie odczarowała je i tym samym powołała do życia Nową Mnie. Basia uświadomiła mi, że patrzyłam na mojego Słonia bardzo krzywdzącym wzrokiem. Bo Słoń to nie tylko szarość, ciężkość i niezdarność. Kiedy zajrzymy choćby do pierwszej z brzegu encyklopedii dowiemy się, że Słoń to siła, szybkość, rodzinność, słoń to wreszcie w Indiach symbol boskości, która zeszła na ziemię. W Słoniu jest moc. Od tego dnia zaczełam pielęgnować nowy obraz Słonia we mnie. I od tego momentu naprawdę wszystko zmieniło się na lepsze. Zadziałała cudnowna magia, którą każdy w sobie ma. Magia Tworzenia rzeczywistości, która zaczyna się w naszej głowie. Dzięki Nowym myślom o Słoniu, który mieszkał we mnie, zewnętrznie dla wielu stałam się Sarną. :) Ale zdradzę Ci Iduś, że w duchu nadal jestem Słoniem. Z tą różnicą, że obecnie Słonia we mnie kocham.

Zadanie na życie dla Ciebie: odnajdź zwierzę w sobie, oswój je i pokochaj a da ci to radość, spokój i moc. Pamiętaj, że każde zwierzę ma w sobie coś niepowtarzalnego: zając to czujność i  szybkość, kot to spryt i miękkość, pies to wierność i oddanie, sarna to urok i delikatność. Każdy z nas Ma coś niepowtarzalnego, sarna nie jest lepsza od słonia, bo każdy z nas jest inny, każdy jest wyjątkowy. Ja zawsze z łatwością odnajdywałam wyjątkowość w innych, tego dnia nauczyłam się dostrzegać ją w sobie. Zapewniam Cię Córciu, że Ty też jesteś Wyjątkowa, Niepowtarzalna i Niezwykła, dla mnie, dla Taty, dla Dziadków, by stać się taką dla reszty świata musisz najpierw stać się taką dla Siebie!!!!!! Czego z całego Serca, Ja Matka/Słoń Ci życzę!!!